G-ZV8CDPDQDW

O żebraniu i Wenezuelczykach w czasach pandemii

10 czerwca 2020

Mam stanowisko, że lepiej żebrakowi kupić jedzenie, niż dać pieniądze. A nóż wyda na narkotyki, klej czy inne świństwa. Kryzys zmusza mnie do zweryfikowania postawy.

 

moja dzielnica

Mieszkam w estrato 6, tuż obok najdroższej ulicy w Bogocie. Stołeczna 5th Avenue to zaledwie 4 przecznice. Restauracje, piekarnie, sklepy ze zdrową żywnością, design, meble made in France, fitness, joga, kabaret, modni fryzjerzy, dwa duże sklepy zoologiczne (dwa!) – you want it, you name it. Nic więc dziwnego, że sektor przyciąga tych, którzy za cenę tutejszej latte, zjedliby gdzie indziej obiad.

Od marca, kiedy wybuchła epidemia, wyludniły się ulice Bogoty. Ze zdwojoną siłą wypłynęli na powierzchnię żebracy, czy jak się ich dyplomatycznie w Kolumbii określa: osoby o niskich poziomach zasobów. Śpiewny akcent błagających o pieniądze, od razu zdradza ich pochodzenie. Wenezuelczycy.

O 6 rano, na porannym joggingu z maseczką na twarzy, mijam mężczyznę siedzącego na ławce. Ubrany jest w czarny worek. Domyślam się, że tu spał. Widzę, że coś do mnie mówi, ale Bose z polskim rockiem skutecznie zagłusza zewnętrzne dźwięki.

Pomimo obowiązkowej izolacji, codziennie jestem na ulicach miasta. Mam energetyczną, cudowną border collie, którą trzeba wyprowadzać na dwór na dłuższe spacery. Niezależnie od tego czy mamy Covid-19, 18 czy 25. Na spacery z psem prawie nigdy nie zabieram pieniędzy.

Od czasu koronawirusa poruszam się właściwie tylko w obrębie mojego sektora. Wiem, że pies tęskni za zaganianiem krów na fince i straszeniem dla zabawy kotów.

I nagle w mojej dzielnicy zaczęto mnie bombardować ze wszystkich stron. Jestem w parku – podchodzi wysłane przez rodziców dziecko i prosi mnie o pieniądze. Odmawiam, bo nie mam. Przechodzę obok sklepu D1 – już z daleka do mnie wołają. Odmawiam, bo nie mam. Po chodnikach chodzą pojedynczo, w parach, a czasami całymi rodzinami. Łapię się na tym, że zaczynam obierać inną trasę, jeśli tylko zauważam ich z daleka.

O 6 rano, na porannym joggingu z maseczką na twarzy, mijam mężczyznę siedzącego na ławce. Ubrany jest w czarny worek. Domyślam się, że tu spał. Widzę, że coś do mnie mówi, ale Bose z polskim rockiem skutecznie zagłusza zewnętrzne dźwięki. Zresztą, kto na bieganie wychodzi z portfelem?

Liczba błagających o pieniądze lub jedzenie ludzi jest coraz większa. Wierzę, że naprawdę nie mają za co kupić jedzenia. Zaczynam nosić ze sobą banknoty po 2 tysiące pesos. Upycham po kieszeniach kurtek lub spodni. Jeśli ktoś mnie prosi, zawsze daję. Przed każdym praniem, teraz sprawdzam dokładnie kieszenie.

procesje

Na mojej ulicy o długości jednej przecznicy znajduje się 5 apartamentowców i kilka mniejszych domów. Czyli dobrą fiestę z fritangą można urządzić.

Przez pierwsze dwa miesiące przechodzący żebracy (zerkam do synonimów w poszukiwaniu innego słowa, ale dobrych opcji nie ma) wołają „madre, padre, ayuda, no tenemos nada para comer” i manna sypała się z nieba. Ostatnio pojedyncze krzyki zamieniły się w chóry paru osób. Głośno krzyczą na przemian; trudno to opisać. Wycie… przychodzi mi na myśl. Zamykając balkon widzę, jak sąsiadka z naprzeciwka robi to samo.

Mąż zaczyna spisywać procesje. Poniedziałek: 9.40 żebranie o jedzenie, 13.35 – sprzedaż awokado (za późno, lunch już zjedliśmy). Wtorek: 10.13 zbieranie śmieci na recykling, 11.30 – sprzedaż liści eukaliptusa. Czasami jednego dnia przejdą cztery różne grupy. Esposito wychyla się ze swojej jaskini i mówi: „wiesz, coś się stało, bo dziś nie przechodzili pod oknami”. Spoglądam na zegarek, jest przed 14, mówię: „dzień jeszcze młody”. Nie pamiętam już, czy tego dnia dali nam odpoczynek. Wszystkie dni są do siebie bardzo podobne.

W weekendy jest muzycznie. Mamy koncerty mariachis, muzyki popularnej, pokazy z tańcem cumbii w narodowych strojach, była nawet artystka z harfą.

W weekendy jest muzycznie. Mamy koncerty mariachis, muzyki popularnej, pokazy z tańcem cumbii w narodowych strojach, była nawet artystka z harfą (taką prawdziwą!). Ilość koncertów pod naszymi oknami jest tak duża, że rzucam komentarz, że chyba mają grupę na Whatsapp, gdzie informuje się o intratnych ulicach.

W większości przypadków koncerty są dobre, parę razy tak dobre, że ludzie wychodzili na balkony i prosili o bis. Raz przeszedł piosenkarz, który z artysty miał jedynie aspiracje. Tak fałszował, że chciałam mu rzucić pieniądze, aby sobie poszedł. Dla pięknej muzy, jak dla Romeo, otwieram balkon na oścież. Dla marnej lub wycia – zamykam okna i podkręcam głośniej RMF FM.

Czy jestem niewrażliwa? Tak? Nie? Może? Nie wiem? Czuję współczucie dla tych, których widzę na ulicy, ale tego okropnego wycia pod oknami, sorry, ale k… nie trawię. Widzę, że sąsiedzi już na balkony nie wychodzą. Jedzenie, jak manna, już z nieba nie leci. Czas mija, nic się nie zmienia. Ile psychicznie można wytrzymać codziennie żebranie pod oknami? Gdzieś czytam, że w innej części miasta, w muzyków rzucono jajkiem.

Jest konsternacja. Bo co sprawia, że człowiek zaczyna wyć?

obozowisko

Od połowy marca na palcach jednej ręki mogę policzyć, ile razy wybrałam się poza moją dzielnicę. Wczoraj odbyłam drugą podróż poza miasto.

Jest takie miejsce na Autopista Norte, gdzie droga zwęża się, ustępując miejsca szerokiemu pasowi zieleni, który oddziela dwie jezdnie. To dla mnie znak, że symbolicznie kończy się Bogota. Zwykle jadę lewym pasem, zwracając uwagę na to, co dzieje się na drodze, prawie nigdy na pas zieleni. Ten kontempluję w drodze powrotnej, stojąc w korku. Tym razem było inaczej.

Nagle uderzył mnie widok mnóstwa ludzi i rozstawionych namiotów, z których część przykryta została czarnym plastikiem. Wenezuelczycy. Żółto-zielona policja.

Widok był tak uderzająco przykry, że aż łapał za serce. Żałuję, że nie miałam, jak zrobić zdjęcia. Po drodze dalej, zobaczyłam parę osób pchających po zboczu autostrady swój dorobek życia na wózku dla dzieci. Według Google, do granicy z Wenezuelą powinni dotrzeć w 115 godzin. Może trochę dłużej, jeśli kółka wózka nie wytrzymają.

Dziury i nierówna powierzchnia na drodze sprowadzają mnie szybko na inny tor myślenia. Cieszę się też zmianą otoczenia.

Po drodze dalej, zobaczyłam parę osób pchających po zboczu autostrady swój dorobek życia na wózku dla dzieci. Według Google, do granicy z Wenezuelą powinni dotrzeć w 115 godzin. Może trochę dłużej, jeśli kółka wózka nie wytrzymają.

Z powrotem przypominam sobie o namiotach w momencie ich mijania. To jest naprawdę przykry widok! Nawet nie staram się go opisać. Nie mam słów. Wieczorem w domu w City TV dowiaduję się, że na powrót do Wenezueli czeka tam ponad 350 osób. Szukam zdjęć na internecie i ze zgrozą zauważam mój błąd. To nie namioty były przykryte czarnym plastikiem. To czarny plastik, umiejętnie rozwieszony, robił za namioty.

Już ponad 2 tygodnie ponad 350 osób żyje na dziko, w czasoprzestrzeni zawieszonej pośrodku autostrady. W tym czasie było parę mocnych ulew, a ja wiem jak szybko nasiąka ziemia w Andach. Mówią, że mają pieniądze na kupienie biletów autokarowych. Żądają jedynie, aby rząd lub organizacje charytatywne podstawiły im autokary, który zawiozą do Cucuty. Rząd każe im się wynosić. Do końca czerwca nie działają autokary na trasach między miastami. Wenezuelczycy nie wiedzą, że autokarami krajowymi podróżują ci, których stać na drogie loty humanitarne.

Maduro dopiero co ogłosił, że granicę może przekroczyć tylko 400 Wenezuelczyków w jeden dzień i 3 razy w tygodniu. Pozostałe 80% ludzi, po stronie kolumbijskiej, ustawia się w tak długie kolejki, że nieznane są Polakom nawet za czasów komunizmu.

W nocy nie mogę spać. Siadam i piszę ten tekst. I zastanawiam się jak pomóc 350 osobom przejechać 500 km? Organizując autokary, które mogą być zapełnione tylko w jednej trzeciej, a z powrotem wrócą puste? Czuję się za mała na takie przedsięwzięcie. Czy nie od tego jest rząd? Gdzie są organizacje charytatywne? Czy właściciele autokarów naprawdę nie mogą zaproponować przejazdów? Nierentowne. Wiem. Ale nie rozumiem.

Oryginalnie tekst został opublikowany na stronach fejsbukowych Kolumbia Online w dniu 10 czerwca 2020 r.

error: Content is protected !!